Na papierze wygląda to nieźle, jednak trudno właściwie powiedzieć, o czym jest film Gilliama. Na pewno o zderzeniu wiary w kosmiczny porządek z nihilistyczną teorią chaosu (nazwisko bohatera
Możecie odetchnąć z ulgą. Tajemnica sensu życia nie została rozwiązana, przynajmniej nie tym razem. W "The Zero Theorem" Terry Gilliam zamyka ją w tytułowym matematycznym wzorze. To klasyczny mcguffin – napędzająca akcję, ale pozbawiona jakiejkolwiek fabularnej wagi kostka domina. Istnieje wyłącznie po to, aby uzasadnić fotogeniczną neurozę ogolonego na łyso, żyjącego w świecie przyszłości hakera-mizantropa. Qohen Leth (Christoph Waltz) to bohater, jakich w uniwersum Gilliama na pęczki: nadpobudliwy i nadwrażliwy, wierzący w porządek świata i potęgę wyobraźni, zdeterminowany i nieporadny. Porte parole samego reżysera; facet, który chciałby po prostu robić swoje, ale nie może wynegocjować swobody z przewrotnym losem.
Gilliam potrafił wyrzucić w błoto miliony dolarów, by chwilę później podnieść się z kolan i triumfować z dala od Hollywood. W Fabryce Snów zazwyczaj miewał koszmary: odbierano mu filmy, redukowano budżety, zmieniano obsadę, słowem: masakrowano autorskie wizje. Swój nowy obraz nakręcił za niewielkie pieniądze – jak sam twierdzi, za najmniejsze od trzydziestu lat. Futurystyczna rzeczywistość jest więc kolejnym królestwem manufaktury, poligonem dla kostiumografów, scenografów, animatorów i operatora. To przyszłość rodem z Orwella, ale również z teledysków ilustrujących tandetny niemiecki rave: odblaskowe topy, obcisłe kostiumy w jaskrawych kolorach, neonowe węże oplatające ciało, ulice tonące w pastelach, a także mroczne, skąpane w żółciach i brązach wnętrze katedry stanowiącej dom Letha. Skojarzenia z bodaj jedynym arcydziełem reżysera, "Brazil", wydają się na miejscu, zwłaszcza że w nowym filmie Gilliam tnie tym samym, satyrycznym pazurem. Różnica klas szybko wychodzi jednak na jaw. W "Brazil" absurd i surrealizm obnażały grozę kafkowskiego zderzenia jednostki z instytucją. W "The Zero Theorem" nie tylko nie ma czego obnażać, ale i styl Gilliama szwankuje. Całość przypomina mokry sen fana jego "szalonej wyobraźni".
Wspomniany Qohen Leth jest hakerem na usługach wielkiej korporacji. Jako trybik w machinie zajmuje się łataniem systemu komputerowego tajemniczymi wzorami i równaniami, przy czym nośnikiem danych są tu różnobarwne ciecze, a sama praca przypomina performance z komputerowej "sceny" lat 80. i 90. Decydenci z firmy pilnują, aby rozgryzł tajemnicę Zero Theorem, ale ktoś wciąż podkłada mu nogę. Dziewczyna z wirtualnej agencji towarzyskiej (Melanie Thierry), odklejona pani psycholog (Tilda Swinton), wygadany syn korporacyjnej szychy (Lucas Hedges), obowiązkowy u Gilliama karzeł – status tych postaci pozostaje dla bohatera niejasny, zaś akty podwójnej lojalności szybko nakręcają spiralę paranoi. Nad wszystkim panuje wszechwładny Zarząd (Matt Damon, z ang. Management), który – jak wszyscy zresztą – obnosi się z kuriozalną fryzurą.
Na papierze wygląda to nieźle, jednak trudno właściwie powiedzieć, o czym jest film Gilliama. Na pewno o zderzeniu wiary w kosmiczny porządek z nihilistyczną teorią chaosu (nazwisko bohatera nie bez przyczyny nawiązuje do biblijnego Koheleta). Zapewne również o chorobie psychicznej i wznoszeniu kolejnych murów między sobą a światem. Dziurawy scenariusz pełen jest ciekawych koncepcji, jednak żadna nie znajduje należytego rozwinięcia. "The Zero Theorem" wydaje się najlepszy jako portret korporacyjnej antyutopii. Tytułowy wzór to w końcu kolejne narzędzie sankcjonowania władzy w filmowym uniwersum Gilliama – jak Ministerstwo Informacji z "Brazil", przerażający Jabberwocky, szatan o twarzy Toma Waitsa z "Parnassusa", widmo wojny z Turkami z "Przygód Barona Munchausena". Tyle że w przeciwieństwie do wymienionych utworów ten film ma o wiele bardziej cierpki smak. Wyobraźnia nie jest w nim tarczą i mieczem, nie pozwala obalać tyranów i nie chroni przed bezwzględnym racjonalizmem. Wielki Brat jest tak cierpliwy i funkcjonuje na tak wielu poziomach życia społecznego, że walka z nim – nawet we własnej głowie – wydaje się bezcelowa. Qohen nie ma nawet przywileju śnienia, który dla jego poprzedników stanowił często wentyl bezpieczeństwa.
Ów minorowy nastrój byłby pewnie ciekawy, gdyby Gilliam próbował ulepić z niego coś więcej aniżeli ponurą bajkę bez morału. Pozszywany z wizualnych zajawek i autocytatów Frankenstein wygląda majestatycznie, lecz rusza się jak wóz z węglem; filmowi nie pomaga też ani świetny Waltz, ani fenomenalny Hedges w drugoplanowej roli. Pytanie tylko, czy dla ortodoksyjnych fanów reżysera jest to zła wiadomość? Zawsze pozostaje bowiem strategia Alicji w Krainie Czarów, która opisując swoje wrażenia po lekturze poematu o Jabberwockym, przekonywała: "Choć w mojej głowie jest tyle pojęć, gdy je wypowiadam, nie wiem, co oznaczają. Tylko jedno jest jasne: że ktoś zabił coś". Można i tak.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu